środa, 20 lutego 2013

Niemożliwe (The Impossible). Gdy życie pisze niewyobrażalny scenariusz...


Jakieś pół roku temu obejrzałam zwiastun filmu Niemożliwe. Zwiastuny mają to do siebie, że muszą być dobrze zrobione, żeby zainteresować, dzięki czemu ludzie będą chcieli iść do kina i film zarobi ogromne pieniądze. Tak też było i z tym trailerem, dlatego niecierpliwie czekałam na możliwość obejrzenia go. I w końcu nadszedł ten dzień. Czy warto było czekać? Oj, tak. Czym jest owo niemożliwe? Każdy ten tytuł będzie interpretował po swojemu. Ja widzę tu dwie możliwości. Z jednej strony owym niemożliwym jest zaistniała sytuacja, wielka katastrofa jaka miała miejsce, która pozbawiła życia i domu nad głową tysiące, jak nie miliony ludzi. Z drugiej strony niemożliwe odnosi się do zakończenia filmu, którego w tym momencie zdradzać nie mogę, bo nie chce nikomu odbierać „przyjemności” oglądania tego pięknego obrazu.
W pierwszych minutach filmu nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Poznajemy rodzinę X, matkę, ojca oraz ich synów, którzy wybierają się na wakacje w okresie świąt do egzotycznego kraju, co trzeba przyznać w ostatnich czasach jest bardzo popularne. Czy będą to wakacje ich życia? Z pewnością będą to wakacje o których nie zapomną do końca swoich dni, wakacje których nikt nie chciałby przeżyć, wakacje pełne bólu, cierpienia, smutku i niepewność.
Każdy kto ma telewizję, dobrą pamięć i chociaż trochę interesuje się tym co dzieje się na świecie, pamięta grudzień 2004, kiedy to miało miejsce największe trzęsienie ziemi na Oceanie Indyjskim, co z kolei doprowadziło do ogromnego tsunami. Największe zniszczenia tsunami spowodowało u wybrzeżu Indonezji, Sri Lanki, Indii, Tajlandii, mniejsze zniszczenia odnotowano w Malezji, Mjanmie, na Malediwach, Seszelach oraz w Somalii. Wszystkie stacje telewizyjne próbowały na bieżąco pokazywać relacje z tej tragedii, ludzie zaczęli organizować zbiórkę pieniędzy, bo nic nie jednoczy społeczeństwa tak jak tragedia i śmierć tysiąca ludzi.
Od tego wydarzenia minęło 9 długich lat. I nadszedł czas na nakręcenie światowego hitu, bo jak wiadomi nic nie sprzedaje się tak dobrze, jak filmy na faktach. Reżyserią filmu zajął się Juan Antonio Bayona, zaraz powiecie, a kto to taki? A no to początkujący, niemłody hiszpański filmowiec, który wyreżyserował Sierociniec. Role pierwszoplanowe nie zostały powierzone byle komu. Marie zagrała Noemi Watts, a Henry'ego Ewan McGregor. Watts, za role Marii została nominowana do wielu nagród filmowych w tym do Oscara w kategorii Najlepsza aktorka pierwszoplanowa, swoja drogą to jej kolejna nominacja, wcześniej była pretendentka do nagrody za role w obrazie 21 gramów. Jednak moją uwagę zwróciła kreacja Toma Hollanda, który wcielił się w najstarszego syna Marii - Lucasa. To on moim zdaniem gra główne skrzypce w tym filmie. Jak na tak młodego człowieka, bez doświadczenia, doskonale wcielił się w swoją role. Był autentyczny, patrząc na jego cierpienie naprawdę myślałam, ze był świadkiem tej katastrofy. Moment kiedy pomagał Watts wejść na drzewo, to jego małe chudziutkie ciałko podnoszące co najmniej 50 kg dorosłą kobietę, zrobiło na mnie duże wrażenie. Rozpacz po śmierci matki pokazana w minimalistyczny sposób, powodowała ciarki na plecach. I ta zaciętość, gdy pomagał zupełnie obcym ludziom odnaleźć ich najbliższych. Z niecierpliwością czekam na rozwój jego kariery, ponieważ według mojej skromnej osoby, uważam, ze drzemie w nim ogromny potencjał, oby powiodło mus ie jak najlepiej.


Po przejściu tsunami rodzina zostaje rozdzielona, ponieważ każde z nich w momencie katastrofy znajdowało się w rożnych miejscach. Los chciał, że nurt wody skierował Marie i Lucasa w tą sama stronę. Dzięki czemu mogli oni nawzajem na siebie liczyć. A dokładnie to Watts mogła liczyć na filmowego syna, który pomagał przetrwać umierającej matce. Henry nie doznał większych obrażeń, ale musiał się zmierzyć z czymś o wiele gorszym. Mianowicie z niepewnością z powodu braku informacji na temat swojej rodziny. Jak przystało na głowę rodziny, postanawia on za wszelką cenę odnaleźć swoich bliskich i pragnie sprowadzić ich z powrotem do domu.


W filmie nie znajdziemy długich, patetycznych dialogów. Rozmów między bohaterami jest jak na lekarstwo. Można podejrzewać, ze pojawiają się one w ostateczności, i jak się pojawia to trafiają w sedno. Twórcy filmu doskonale zdawali sobie sprawę, ze strzałem w dziesiątkę będzie gra obrazem – gestem, mimika bohaterów, tak aby widz poczuł się częścią przedstawionego świata. Jeżeli chodzi o efekty specjalne to również jest ich niewiele, w sumie to są one one początku filmu, kiedy przychodzi tsunami, i później kiedy możemy zobaczyć jak wielkie zniszczenie ono spowodowało. Oglądałam film na komputerze, ale pójście do kina jest zdecydowanie lepszym pomysłem. Mały monitor komputera nigdy nie zapewni nam takich doznań jak sala kinowa z doskonałym nagłośnieniem.
Efekty specjalne robią wrażenia. Siedzisz sobie i rozkoszujesz się pięknym, egzotycznym krajobrazem aż tu nagle widzisz jak zaczyna się tworzyć ta wielka fala, która w każdym momencie może opaść i zatopić wszystko co przed chwila podziwiałeś.
Moim zdaniem ich niewielka ilość wynika z tego, ze to nie samo tsunami jest głównym wątkiem fabuły, a to jak bohaterowie radzą sobie w zaistniałej sytuacji. Jak próbują przetrwać te najdłuższe dni swojego życia, jak próbują odnaleźć drogę do domu.



Muszę przyznać, ze nie jestem osobą, która łatwo się wzrusza, ale oglądając ten film parokrotnie zakręciła się łza w oku. Ale czułam również radość widząc bezinteresowną pomoc Lucasa. Zaczęłam się zastanawiać jak ja bym się zachowała w takiej sytuacji. Właśnie obok mnie siedzi moja mama, która ogląda Niemożliwe i po jej minie widzę, jak bardzo ten film na nią oddziałuje, wywołując smutek na jej twarzy. Ale koniec z pewnością przyniesie ulgę i wiarę w to, że wszystko jest możliwe.





środa, 6 lutego 2013

Racuchy babuszki

Zbliża się tłusty czwartek a więc czas na....... pączusie. Jednak ja proponuje alternatywę z okazji tego dnia. A mianowicie. Rzecz od której jestem uzależniona, racuchy. Tradycyjnie racuchy robi się z jabłkami, ale tak naprawdę można je zrobić ze wszystkim. Z bananem, serem białym, albo bez niczego w środku i posypać je po prostu cukrem pudrem albo polać jogurtem, syropem, podać z owocami. Wszystko zależy od upodobań i inwencji twórczej. Moje gotowanie ma to do siebie, ze zawsze robię wszystko na oko, nie lubię niczego odmierzać i zastanawiać się czy powinnam to dodawać czy nie. Mniej wiecej przepis jest taki:
  • 1/2 kg mąki pszennej,
  • szczypta soli,
  • szkl mleka,
  • pól kubka kefiru,
  • 2 jajka,
  • łyżeczka proszku do pieczenia,
  • dodaje jeszcze trochę wody gazowanej i smażę na margarynie, Julia Child miała masło, a ja mam margarynę :P
  • jeżeli chodzi o jabłka to daje ich bardzo dużo, zazwyczaj kg i tre je na tarce na dużych oczkach/500 g sera białego albo duże opakowanie serka wiejskiego.
Wszystko poza jabłkami/serem/bananem dodajemy do miski, mieszamy. Jak już uzyskamy konsystencje która nas interesuje, czyli ani wodę ani gęstwinę dodajemy jabłka/ser/banan i znowu mieszkamy. Co dalej? Rozgrzewamy patelnie roztapiamy margarynę i nakładamy masę. Moje racuchy są zawsze dość duże, i tak naprawdę nie przypominają klasycznych racuchów. A to dlatego, ze moja babcia zawsze robiła placki dość dużych rozmiarów, a po drugie szybko nudzi mnie smażenie. A tak na marginesie, nikt nie dorównał babci, robi najlepsze racuchy na świecie. Oczywiście nie jest to żadna dietetyczna potrawa, a już na pewno nie jak smaży się je na margarynie czy oleju, ale cóż uzależnienie to uzależnienie.
 


poniedziałek, 4 lutego 2013

The Walking Dead


O wampirach trochę ucichło, teraz zaczyna się era zombi... Osobiście początku upatruje w serii filmówResident Evil, możliwe, że było coś dużo wcześniej, a ja o tym nie wiem. Amerykanie postanowili przeniesc historie zombi na mały ekran, tak powstał serial The Walking Dead, który muszę przyznać jest naprawdę dobry, w napięciu czeka się zawsze na kolejny odcinek. Na razie serial ma 3 sezony, ale z tego co widziałam planowany jest już sezon 4. Każdy sezon rozgrywa się w innej scenerii, jednak wszystko dzieje się wokół Atlanty w Stanach Zjednoczonych. Serial opowiada historie grupy ludzi, którzy za wszelką cenę starają się przeżyć w świecie oblężonym przez zombi. Często muszą podejmować trudne decyzje, robią rzeczy, które w normalnych warunkach byłyby nie do przyjęcia. Grupie zagrażają nie tylko szwedacze ale również inni ocaleni, którzy nie cofną się przed niczym, aby przetrwać. Świat stanął do góry nogami, obowiązuje w nim prawo dżungli, kto ma siłe ten ma władze. Głowną grupą dowodzi Rick Grimes, który w „poprzednim życiu” był policjantem, dlatego podobno świetnie nadaje się do tej roli. W obozie jest również jego syn, zona, przyjaciel i ludzie, których nigdy wcześniej nie znał, ale staną się oni dla niego rodziną, o której bezpieczeństwo za wszelką cenę trzeba zadbać.


I tak będziemy świadkami zabójstw, odcinania sobie kończyn, podkradania jedzenie, samobójstw, pozostawiania słabszych na pożarcie, walki o schronienie, zazdrości, nienawiści. Jednak żeby nie było tak pesymistycznie, znajdzie się również miejsce na miłość, nowe życie, pomoc, wsparcie, poświęcenie. Od strony technicznej serial jest świetnie wykonany, zombiaki wyglądają bardzo realistycznie. Kawałki mięsa, wychodzące flaki, krew, odpadające części ciała, brrrr przerażające. Oglądając nie chce Ci się śmiać tylko myślisz sobie o fuuuuuj. Podobno aktorzy, którzy wcielają się w rolę zombi, byli szkoleni jak maja się poruszać. Patrząc na efekty charakteryzacji, można się domyślić, że  jest to dość żmudny i czasochłonny proces. 
Serial powstał na podstawie komiksu. Dostępna jest również gra komputerowa o tym samym tytule.



Do kin w USA wszedł właśnie film Wiecznie żywy, który w ciągu jednego tygodnia zarobił $20,0, dla porównania Poradnik pozytywnego myślenia jest w kinach od 12 tygodni a zarobił $80,4. Premiera w Polsce jest przewidziana na 1 marca, przyznam, ze zwiastun jest interesujący (jak prawie każdy) i pewnie poświecę czas aby go obejrzeć, ale czy wybiorę się specjalnie do kina, tego jeszcze nie wiem.
Ciekawe co zaatakuje nas po erze zombi... kosmici? Już się boje...


niedziela, 3 lutego 2013

Now Is Good (2012). Krótka historia o tym dlaczego warto żyć...

Ah, jak te dzieci szybko rosną... Myślę Dakota Fenning i mam przed oczami małą blondyneczkę z Człowieka w ogniu, bardzo, bardzo, bardzo dobry film, w którym skruszyła zimne jak lód serce znakomitego Denzela Washingtona. Ale czas leci, Dakota dorosła, ma „już” 18 lat i co jakiś czas o sobie przypomina. W 2012 miał premierę film Now is good, w której główna role powierzona właśnie Fanning.





Co robi przeciętny nastolatek? O czym marzy? Czego pragnie? Che imprezować, dobrze się bawić, eksperymentować, podróżować, próbować nowych rzeczy, szaleć, popełniać błędy, niekoniecznie się na nich uczyć. Żaden nie pragnie leżeć w szpitalach, być kutym przez pielęgniarki, codziennie rano odpowiadać na pytania lekarza, który przeprowadza obchód. A jednak czasami ludzi dotyka nieszczęście. 

Życie Tessy (Dakota Fenning) nigdy nie było łatwe i przyjemne od dziecka przebywała w szpitalach kolorowe drinki musiała zamienić na kroplówki, spotkania ze znajomymi na „pogawędki” z lekarzami, cukierki na różnokolorowe tabletki, które miały przynieść ulgę. Nie było jej dane być beztroską nastolatką. Tessa wiedziała, że jej życie skończy się zanim na dobre się rozpocznie. Była zakładnikiem swojego ciała, które powoli umierało, zżerane przez nowotwór. Świadoma nadchodzącego końca, postanowiła przerwać leczenie. Nie chciała jednak biernie czekać na śmierć, wymyśliła listę rzeczy, które chce zrobić przed śmiercią. Co znalazło się na liście? Rzeczy dość banalne, na które każdy z nas ma bardzo dużo czasu, ona jednak miała go niewiele: złamać prawo, pozostawić po sobie jakiś ślad, przeżyć swój pierwszy raz i zakochać się, spróbować narkotyków, upić się. Tessa próbuje być silna. Chce pokazać, ze jest pogodzona ze śmiercią, ale to tylko pozory. Manifestuje swoją niechęć wobec tego co się dzieje. Była opryskliwa, ironiczna, buntowała się, nie wraca do domu na noc, robiła co jej się żywnie podobało i za wszelka cenę chciała uprzykrzyć życie swojemu ojcu, który się o nią martwił, chciał jej pomoc i do końca wierzył, ze jest dla niej ratunek.



To nie tylko historia o umieraniu na swoich zasadach. To również historia o przyjaźni, która jest jedną z najważniejszych rzeczy na świecie. Bo czym byłoby nasze życie bez przyjaciół? Bez ludzi na których zawsze możemy liczyć? Przyjaciele ubarwiają naszą szarą rzeczywistość. Mówi się, że to miłość jest najtrwalszym uczuciem jakie łączy dwoje ludzi, ale zakochać można się zawsze, a prawdziwego przyjaciela czasami bardzo trudno znaleźć, ale jak już się uda to nic nie jest w stanie jej zniszczyć.. Kiedy miłość się kończy zawsze zostaje przyjaciel, który ogarnie kryzysową sytuacje i pozwoli nam się wypłakać. U boku Tessy trwa wiernie szalona, dzika, niepoprawna Zoey (Kaya Scodelario). To właśnie z nią Tessa spróbuje narkotyków i ukradnie ze sklepu kosmetyki i będzie pocieszać Tessa w trudnych chwilach. Jednak Zoey sama ma problemy, z którymi musi sobie poradzić. Stoi na rozdrożu i zdaje sobie sprawę, że cokolwiek nie postanowi, podjęta przez nią decyzja na zawsze zmieni jej życie. Między przyjaciółkami dochodzi do poważnej kłótni, czy uda im się naprawić relacje przed śmiercią Tessy?


O dziwo, żeby nie było nudno w filmie jest również miejsce na miłość, na ta pierwszą, prawdziwą, na którą każdy z nas czeka, albo i nie, zależy kto co lubi. Zmagający się z problemami, podobno przystojny, Adam (Jeremy Irvine) jest sąsiadem Tessy. Adam początkowo nie jest świadom choroby Tessy. Gdy się dowiaduje usuwa się w cień. I wtedy myślimy sobie o ty niedobry człowieku, nie zostawiaj jej, wróć, przecież ona umrze, tak nie wolno. I jak się okazuje, książę na motorze wraca i trwa wiernie u jej boku. Próbuje pomoc dziewczynie spędzić ostanie miesiące tak jak sobie wymarzyła. Nie tylko Tessa czerpała ze znajomości z Adamem. Tessa nauczyła go, że warto żyć, że powinien celebrować każdy dzień jakby to miał być ostatni dzień jego życia i że nigdy nie może się poddawać. Nie zdradziłam chyba za bardzo fabuły, no bo każdy chyba zdaje sobie sprawę, ze książę musiał z ostać, nie wypadało mu odejść, w końcu to film...

Jest to dość oklepany temat, każdy pamięta, albo i nie, Szkołe uczuć (2002) z Mandy Moore. Jednak Dakota zdecydowanie lepiej zagrała, była bardziej wiarygodna. Mimo choroby była pełna życia, spontaniczna, radosna, zabawna, bywała również ironiczna, miała niesamowity błysk w oku. Ale jak każdy ona również miała chwile zwątpienia, miała tak wiele planów i marzeń, a tak mało czasu. Do samego końca walczyła o siebie, o to, aby nie być postrzegą przez pryzmat choroby, o to żeby się w niej nie zatracić.




Chciałabym powiedzieć, że film jest ujmujący, powalający i wart obejrzenia, jednak czuje jakiś niedosyt. Nie uważam czasu poświęconego na obejrzenie go za zmarnowany, ale... no właśnie ale... czekałam na łzy, wyrywanie włosów, i przygnębiający smutek połączony z optymizmem. Jednak się przeliczyłam. Był po prostu dobry... nie zrobił na mnie dużego wrażenia i na pewno nie obejrzałabym go po raz kolejny... Każdy kto nie ma jeszcze dość ckliwych historyjek o pierwszej miłości przeplecionej bólem i akceptacja nieuchronnego końca powinien obejrzeć ten film. I zastanowić się czy w 100% wykorzystuje swoje życie? I co umieściłby na swojej liście?


Tak naprawdę każdy z nas może zrobić sobie listę rzeczy, które chciałby dokonać w przeciągu kilku następnych lat. Hm... to chyba nie głupi pomysł.  Bierzemy kartki, długopisy w dłoń i wymyślamy... nie musisz być umierający, żeby ja mieć, zapisz swoje pragnienia i konsekwentnie do nich dąż. 

Na koniec dwie rzeczy. Po pierwsze nie można nie wspomnieć o piosence Ellie Goulding I know you care, która jest po prostu rewelacyjna, wykorzystano ją dopiero podczas wyświetlania napisów końcowych, co moim zdaniem jest błędem, można było puścić ją wcześniej. Po drugie informacja dla moli książkowych i nie tylko, film jest adaptacją Zanim umrę Jenny Downham. Nie czytałam, więc nie wiem czy warto. Ale z tego co widziałam ma pozytywne oceny, więc do biblioteki, kogo stać ten kupuje i czytamy. 





A więc carpe diem... czy jakoś tak.